Adrian Krysiak | proza

Pojzn

— Myślę, że w ogóle nie podrywasz kobiet w barach.
— Nie za często. Oświetlenie jest kiepskie.
Raymond Chandler, „Długie pożegnanie”; przeł. K. Klinger

Mężczyzna w wieku chrystusowym minus trzynaście lat i kobieta w wieku balzakowskim plus pięć.

Poznaliśmy się, jak to pod tą szerokością geograficzną bywa, w marnej spelunie o wiele mówiącej nazwie „Alpaga” — nazwie zapowiadającej, czego można się tam spodziewać oraz czego należy się wystrzegać, stanowiącej więc zarówno prognostyk, jak i ostrzeżenie — gdzieś na skrzyżowaniu ulic noszących imiona jakichś zapomnianych bohaterów o twarzach wytartych przez czas. Po jednej stronie źle wyposażony sklep zoologiczny — dwie dychawiczne kawie domowe na emeryturze i niemy gwarek o zrezygnowanym spojrzeniu — po drugiej zaś wiecznie nieczynny punkt ksero; prawdziwa Nibylandia dla perwersyjnych wykolejeńców, celebrujących z lubością kulturę ubóstwa, specjalnie dla nich zresztą zlokalizowana blisko rynsztoka, w którym niewątpliwie niebawem się znajdą; żywe ucieleśnienie pojęcia paniki moralnej, która, gdyby tylko otworzyć skrzypiące i zacinające się drzwi, niechybnie rozlałaby się na całe, jeszcze niczego nieświadome społeczeństwo. Umiejscowienie znakomicie oddawało charakter lokalu, dogorywającego na nieuczęszczanych peryferiach miasta, w dzielnicy nigdy nieodkrytej przez hipsterów, więc bez szans na, jeśli nawet nie drugą młodość czy drugie życie, to przynajmniej kolejne klimakterium.

Tak więc „Alpaga” to przybytek najgorszego typu, twarz barmana wygląda na wyciągniętą z policyjnych kartotek, blat, już przy pierwszym spojrzeniu odsyłający nasze myśli w kierunku jakiegoś atlasu (zapewne „Atlasu bakterii” bądź „Atlasu osadu moczu”), usilnie przypomina, że czym prędzej powinniśmy dokładnie umyć ręce oraz rozejrzeć się w poszukiwaniu płynu dezynfekującego; kieliszki i kufle pochodzą z minionej epoki i wtedy najprawdopodobniej były ostatnio przecierane, przeżyły zdecydowanie więcej, niż na to zasługują; klientela jest mało wybredna, za to ma wielki apetyt na mordobicie, co nietrudno wyczytać z wrogich spojrzeń, twarzy poobijanych jak bożonarodzeniowe piniaty oraz obtartych do krwi i kości knykci.

Didżej z ambicjami na Mieczysława Fogga zawodził akurat zachrypniętym głosem jakiś — cóż za niespodzianka! — smętny kawałek Waitsa („I like my town with a little drop of poison, nobody knows they’re lining up to go insane”), a ja siedziałem sam przy niezbyt czystym stoliku i sączyłem w skupieniu kolejne rozwodnione, ciepłe piwo, rozmyślając o sprawach mało istotnych, ewentualnie czytając coś i wyobrażając sobie, że czytam Bukowskiego, który potrafiłby nawet temu miejscu nadać choć odrobinę powabu.

Wtedy zjawiła się ona. Nadeszła z głębi sali i bez pytania ni wahania przysiadła się, wyciągnęła cienkiego mentolowego papierosa i uczyniła ten nieokreślony gest, którym wszystkie kobiety świata w marnych spelunach proszą o ogień. Swym sygnalizowanym obyciem i ekscentryczną przesadą w ruchach przypominała kogoś z innej, odległej epoki, na przykład okresu Edo, niewykluczone zresztą, że mniej więcej wtedy się urodziła. Wyglądała przy tym jak uschnięty kwiat, o który nikt od miesięcy nie dba, jak schodzone buty, które aż proszą się o wizytę u szewca, jak stary samochód z zajeżdżonym silnikiem, dziewiętnastowieczny wolumen o wciąż nierozciętych stronicach, zaśniedziałe, pęknięte lustro, wyblakła fotografia, na której nie sposób dopatrzyć się szczegółów, wyglądała jak połączenie wszystkich tych zapomnianych przedmiotów, nikomu już niepotrzebnych, porzuconych byle jak i byle gdzie, grunt, że daleko i wykluczonych, a w jej oczach czaiła się niema prośba o zainteresowanie i zrozumienie.

Zrobiło mi się jej żal, uległem więc po raz pierwszy, bo musiałem.

Odpaliwszy papierosa, zaciągnęła się nim łapczywie, torturując kapilary chmurą gęstego dymu, i w zamierzeniu seksownym gestem poprawiła nie do końca zadbane włosy o rozdwajających się końcówkach, z prześwitującymi spod niechlujnie nałożonej farby strąkami nie pierwszej siwizny. Nie najgorzej jej to wyszło, na trzy z plusem, nie spodziewałbyś się takiego sukcesu po kimś, kto przypomina wyplutą gumę spoczywającą w kałuży zakurzonego deszczu. Przepitym i niewyspanym głosem zapytała:

— Tańczysz?

To były jej pierwsze słowa skierowane do mnie, nie mogłem ich zignorować, więc po krótkiej chwili milczenia odparłem, że:

— Nie, nie tańczę.

Mimo to zaproponowała wyjście do modnego klubu, którego nazwa nic mi nie mówiła, lecz brzmiała światowo („Copacabana”, „Coco Jumbo”, „Modżajto”, coś w tym stylu), ale ja pozostałem nieugięty, wyjaśniając, że:

— Nie tańczę z założenia, a nie od święta.

Wtedy zapewniła mnie tonem dzierlatki o zdartym głosie, z obowiązkowym mrugnięciem zbyt mocno umalowanym okiem i zalotnym trzepotaniem ciężkimi od tłustego tuszu rzęsami:

— Ja bym cię zbałamuciła.

Przez moment poczułem się dogłębnie nieszczęśliwy, uległem po raz drugi, nie miałem wyjścia.

Przyznaję, że sytuacja zaczęła mnie coraz bardziej bawić i intrygować, przecież nawet zeschłe kwiaty posiadają swój urok, pomyślałem, a zużyta guma do żucia ma dziesiątki pomysłowych zastosowań, więc postanowiłem dalej grać swoją rolę ćmy barowej, filozofa po paru głębszych, niewylewającego za kołnierz egzystencjalisty, zagubionego samotnika, cynicznego melancholika-nihilisty, łasego na kobiecą uwagę, komplementy i propozycje, nigdy nieodmawiającego przedstawicielce tej podobno ładniejszej płci. Chciałem wiedzieć, jak ma na imię, znajomość imienia pozwala nam lepiej zrozumieć drugą osobę, jest pierwszym krokiem w stronę zażyłości, więc, werbalizując swoje zainteresowanie, zapytałem:

— Jak masz na imię?

Lecz ona tylko mnie wyśmiała, tłumacząc, że:

— Zapytałam, czy tańczysz, a nie, czy masz ochotę pójść ze mną do łóżka.

(Nie ukrywam, że powoli zaczynałem rozważać taką możliwość, a przynajmniej właśnie, zdumiony potęgą introspekcji, zdałem sobie sprawę z tego, że zacząłem ją rozważać).

Musiałem przyznać jej rację, celna uwaga, znakomita riposta, co ja sobie myślałem. Zrozumiałem, że czuję się jak naiwny Walter Klemmer przy autorytarnej Erice Kohut, zaintrygowany starszą od siebie kobietą, mającą, jak widać, spore doświadczenie w kontaktach między płciami, na granicy flirtu i odrzucenia, na styku wymiany złośliwości i inteligentnej gry, to jeszcze nic poważnego, lecz trudno odpuścić, nie sposób się wycofać, zanim nie przekonamy się, do czego nas to zaprowadzi. Wtem, przerywając moje rozmyślania, do stolika podszedł chłopak w mniej więcej moim wieku, w ogóle dość do mnie podobny, to jest bardzo przeciętny i bardzo młody, były to chyba jego jedyne dobre cechy. Był jako żywo wcieleniem kawalera z „Dzienników 1910–1923” Kafki: „wałęsa się tam i sam w zapiętym surducie, z rękami w wysoko wszytych kieszeniach kurtki, z rozstawionymi kanciasto łokciami, z kapeluszem nasuniętym na nos, fałszywy, a już jakby od urodzenia wrodzony uśmieszek ma przesłaniać mu usta, tak jak cwikier oczy, spodnie nosi zbyt wąskie jak na swoje chude łydki”1. Nie miał co prawda na sobie surduta, nie nosił też kapelusza, ale przynajmniej fragment o zbyt wąskich spodniach pasował, w przeciwieństwie do samych spodni, jak ulał.

— Nie można cię nawet na chwilę zostawić. Kto to? — zapytał, świdrując mnie małymi kaprawymi oczkami ulicznika z wyrokiem za przywłaszczenie cudzej własności.

— Mój nowy znajomy. Poczekaj na mnie przy stoliku.

Zerknął na mnie jeszcze raz niechętnym wzrokiem, po czym odszedł posłusznie, nie dyskutując i nie zadając zbędnych pytań, a ona, widząc moje pytające spojrzenie i uniesioną wbrew sobie brew, odpowiedziała bez entuzjazmu, jak ktoś, kto mówi rzecz nieistotną, ot, najwyżej zdaje relację z mało angażującej przygody (ten sam ton, ta sama intonacja):

— To mój chłopak. Ale nie pytaj, jak ma imię, dobrze?

Punktowała u mnie z każdym kolejnym zdaniem i wcieleniem, rozdeptana ropucha o ostrym jak diament żarcie.

Uległem po raz trzeci, znów musiałem, trucizna zaczęła wsiąkać w ciało.

Rozejrzałem się pustym wzrokiem po sali, szukając, sam nie wiem, może wsparcia, a może chciałem zyskać na czasie, przemyśleć następny krok, możliwe, że najistotniejszy w całym tym galimatiasie miałkich uwag. Trener białoruskiej drużyny hokeja na trawie, która rozegrała dzisiaj u nas towarzyski mecz, pokazywał zdjęcia swoich rosłych podopiecznych o zupełnie nienaturalnych proporcjach, kwadratowych szczękach i fatalnych fryzurach, przywodzących na myśl zepsute sprzęty kuchenne, rozdawał tandetne kalendarze-wizytówki i nie mógł się nachwalić Łukaszenki, tego geniusza intelektu, jedynego prawdziwego demokraty, znakomitego gospodarza et cetera. Rozmawialiśmy wcześniej przez chwilę po białorusku, choć nie znam tego języka i głównie musiałem się domyślać, o co mu chodzi, odpowiadając w pidżynie polskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, angielskiego, francuskiego oraz dialektu wiele mówiących choć oszczędnych gestów, głównie jednak polskiego w wersji podstawowej, czyli bez fleksji, dopóki nie zaczął wciskać mi garści dolarów, ponieważ w jego przekonaniu ktoś, kto zna tyle języków na pewno nie ma za co żyć; był więc bystrzejszy, niżby na to wskazywał jego siermiężny wygląd, zbyt narzucający się zapach oraz wiernopoddańczy stosunek do prezydenta Białorusi, tego geniusza intelektu, jedynego prawdziwego demokraty, znakomitego gospodarza et cetera. Przy stoliku obok głośna i wesoła grupa facetów w średnim wieku systematycznie osuszała (wilgoć barowa, spelunowe zalanie, to moje pierwsze skojarzenia) coraz to nową butelkę mocnego alkoholu, a jeden z nich, ten najniższy, krępy, na krótkich nóżkach, najgłośniejszy i najbardziej pijany, krzyczał:

— Ja jusz nie pije, bo pszeciesz wrasam samoodem.

Nikt jednak na jego zapewnienia nie reagował, co wziąłem za dobrą monetę, mając nadzieję, że nie pozwolą mu wsiąść do samochodu na miejsce kierowcy.

Jakby sobie o czymś przypominając, spojrzałem jej w oczy, te oczy pełne smutku i rozgoryczenia, uległem po raz czwarty i ostatni, bo musiałem, i, zebrawszy się na odwagę, wypaliłem bez uprzedzenia:

— No dobrze, a gdybym jednak miał ochotę pójść z tobą do łóżka?

Wydawało mi się, że w barze zapanowała absolutna cisza, nawet muchy, znudzone przybijającą atmosferą, wyzdychały jak na akord, a z kranu umieszczonego na beczkach przestało skapywać mętne piwo. Wytrzymała spojrzenie, lecz jej twarz nie zdradziła żadnych uczuć, mogłem zatem przypuszczać, że mnie nie usłyszała bądź nie chciała usłyszeć, zamknięta w bezpiecznej krainie wyobraźni, gdzie każdy jest anonimowy, a marzenia nigdy nie umierają. Przez dłuższą chwilę milczała, pogrążona w czymś, co przypominało apatię, myślałem, że po przebudzeniu z letargu wstanie i odejdzie, zawoła swojego chłopaka, naśle na mnie białoruskiego trenera lub samozwańczy gang Olsena w postaci tych kilku facecików w średnim wieku, albo po prostu mnie wyśmieje, jak już to zrobiła wcześniej tego wieczoru, co świadczy o tym, że jest skłonna do takich nieprzemyślanych a uwłaczających rozmówcy reakcji, wszystko, byleby wyjść z twarzą z opresji, co w tym wieku i w tym stanie niewątpliwie nie jest takie oczywiste. Ale ona tylko wyraźnie posmutniała, być może przypomniawszy sobie, jak dużo czasu upłynęło, odkąd sama miała te moje dwadzieścia lat i odkąd to ją ktoś z całym przekonaniem i jednoznacznymi zamiarami podrywał na samotność. Odpowiedziała jednak:

— To pewnie nie najgorzej byśmy się bawili — tutaj nastąpił moment zawahania, ale wydawało mi się, że trochę wbrew sobie zdecydowała się kontynuować.

— Ty oczywiście miałbyś momentami poczucie niesmaku, a ja zażenowania, ale poradzilibyśmy sobie z tym — spuściła wzrok i zaczęła nerwowo pocierać kciukiem o palec wskazujący, jakby liczyła pieniądze.

— Najgorszy jest wstyd po wszystkim, gdy nie można już nic zracjonalizować, nie istnieją żadne okoliczności łagodzące, nic, co by nas usprawiedliwiało w oczach innych, kiedy zmięta pościel jest już tylko zmiętą pościelą, zbyt mocno rzucającym się w oczy świadkiem sprzeniewierzenia, brudną szmatą, którą masz ochotę jak najszybciej wyprać, zdajesz sobie sprawę, że nie ma tu twojej szczoteczki do zębów, bo nie jesteś przecież u siebie i zastanawiasz się, do kogo należał ten ręcznik i czy można bezpiecznie z niego skorzystać.

Chciałem jej przerwać, ale podniosła palec wskazujący, wyraźnie sygnalizując, że jeszcze nie skończyła wywodu.

— Nie macie o czym porozmawiać, bo oboje uparcie myślicie o tym samym, w duchu modlicie się o zakończenie tej farsy — niech on czy ona już wyjdzie, wycofa się, niech zamknie po cichu drzwi, muszę wyjść, wycofać się, zamknąć drzwi, po cichu czy głośno, co za różnica, muszę wziąć długą odprężającą kąpiel na zapomnienie i zrobić sobie pranie mózgu, by jakoś po tym wszystkim funkcjonować, by jutro mieć siłę spojrzeć w lustro i rozpoznać siebie, nie sięgać po żyletkę, nie rozbijać lustra. Mam daleko do domu, będę wracać we wczorajszym ubraniu, przesiąkniętym zapachami nocy, a każdy będzie mi się przyglądał z dezaprobatą, współpasażerowie w autobusie lub tramwaju, bo nie stać mnie na taksówkę, będą się odsuwać, ktoś głośno wyrazi swoje nader krytyczne zdanie na temat bezpłatnej pozamałżeńskiej miłości, na temat poszukiwania pocieszenia w obcych ramionach, tych nieusankcjonowanych społecznie form namiętności.

Mówiła powoli, starannie dobierając słowa, błysk w jej oku to pojawiał się, to znikał, a jad spływał kaskadami, orzeźwiając jak zimna woda pod prysznicem, budząca z półsnu. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc pomyślałem tylko, pomyślałem, że w każdym innym mieście (dopełnienie zbioru, mój zbiór jest zbiorem jednoelementowym z trucizną w nazwie), na przykład Paryżu, Amsterdamie, Rzymie, Buenos Aires czy Madrycie, byłoby inaczej, ludzie przybijaliby ci piątki i gratulowali, czując zapach jej spłowiałych perfum bijący od ciebie, widząc, jak bardzo wymięty jesteś po nocy, dostrzegając szklany wzrok i niepewny chód. Ktoś zatrzymałby się, by cię podwieźć, nikt nie miałby pretensji, wszyscy by zazdrościli, ale subtelnie, tą zazdrością, która motywuje, ale nie każe nienawidzić, każdy patrzyłby na ciebie wymownie, tyle że bez potępienia, za to z łagodną wyrozumiałością człowieka po podobnych przejściach, który wiele już widział i jeszcze więcej sam przeżył, a co najważniejsze — wie, że ty też musisz tego doświadczyć, sam dla siebie, dla własnego dobra, i rozumie, że teraz twoja kolej, nie ma się o co wściekać i złorzeczyć. I wtedy ujrzałem ją taką, jaka naprawdę była, bez dodatków, bez rekwizytów w postaci cienkiego mentolowego papierosa i gestu poprawiającego niesforne włosy, za to w sile wieku, i zrozumiałem, silny własną chwilą i swoim wiekiem, że muszę natychmiast wyjść, salwować się ucieczką, ratować przed tym wyczekującym i tęsknym spojrzeniem, przed jej natrętnymi awansami i jutrzejszym nieuniknionym powrotem w niechwale, ich krytycznymi ocenami, ich odsuwaniem się w autobusach i tramwajach, ich nienawistnymi komentarzami pełnymi jadu, gdyż nie jestem dość dojrzały i dość silny, by stawić temu wszystkiemu czoła, nie mam dość dystansu do siebie, nie potrafię walczyć o swoje, jestem tylko przegranym facetem bez wizji jutra oraz nadziei na szczęście, zbyt się przejmuję opiniami innych ludzi, zbyt wielką wagę przykładam do pozorów, na tyle wielką, że zapowiedź miłych chwil nie jest w stanie zniwelować lęku, jaki we mnie budzą.

Dopiłem zatem piwo, dopijając — wstałem, wstając — zachwiałem się, chwiejąc — zapłaciłem przy barze, płacąc — wyszedłem, wychodząc — nie obejrzałem się. Uciekłem jak ostatni tchórz.

Po drodze do domu, akurat gdy mijałem szyld kancelarii adwokackiej „Creutzfeldt & Jakob” (jakoś w połowie drogi), ampersand pomiędzy oboma nazwiskami, choć lepiej sprawdziłby się dywiz — doprawdy okrutny żart natury — udało mi się sformułować w myślach pierwsze zdanie: „Mężczyzna w wieku chrystusowym minus trzynaście lat i kobieta w wieku balzakowskim plus pięć”, nawet nie tyle sformułować, co zakłada pewien wysiłek oraz sprawczość, po prostu samo przyszło mi do głowy, tylko jeszcze nie miałem odpowiedniego tytułu. Miasto nadal sączyło swą truciznę, a ona została tam, gdzie ją zostawiłem, ze swoim wstydem i swoim brakiem nadziei, pogrążona w rozpaczy kobiety, której nikt już nie chce, a która jest skazana na w zamierzeniu seksowne, a w efekcie tandetne ruchy poprawiania włosów i niedookreślone gesty niemej prośby o ogień, zanurzona w żywicy czasu i wyczekująca zbawienia od śmieszności.

(1) W przekładzie J. Wertera.
Adrian Krysiak

Mieszka i pracuje w Poznaniu, choć obecnie przebywa na emigracji wewnętrznej. Publikował w „Helikopterze” i „Wizjach”. W wolnych chwilach nieumiejętnie gra w szachy, słucha hardbopu, free jazzu, flamenco oraz fado. Zdecydowanie więcej czyta niż pisze, głównie metafikcję i literaturę awangardową. Ogólnie mizantrop, więc raczej bliższy mu pantofelek.

advaitagrafia: Tee Kho ! ( r-r. ) musztatow