Jakub M. Wiśniewski | proza

Lepiej już chodźmy stąd

W mojej wsi stoi dom, w którym znikają ludzie.

Stoję tuż przed nim. Mam czterdzieści lat. On ma dużo więcej. Jest drewniany, cały, calusieńki z drewna, oprócz kamiennych fundamentów i mlecznobiałych okien. Obrósł w pnącza, bluszcze, winogrona, a kiedy wieje wiatr, to dach zaczyna tańczyć. Rusza się jak ent. Mruczy i oddycha.

Stoję przed furtką. Płotu już nie ma, ale furtka stoi. Pochylona, przerdzewiała brama do Hadesu. Dalej, prowadzący do drewnianych drzwi chodnik, który nie jest już chodnikiem, ani nawet ścieżką, jest tylko strużką przestrzeni wydrążoną w krzakach przez stopy odchodzących.

Ludzie znikali tu od zawsze i od zawsze nikt ich już nie szukał.

Ostatni zniknął Melchizedek, kościelny ze wsi obok. Miał siwe włosy, długi nos, uchwyt zapaśnika, drewnianą nogę i koślawe serce. Pił tatrę, bo z każdego kapsla tatry można było wylosować kolejną, a jak ktoś miał dobrą passę, to można było trafić nawet dwa razy pod rząd. I tak sobie żył, sprzątał kościół, pił tatrę, ścinał trawę, pił tatrę, prał obrusy, komże, puryfikaterze, pił tatrę, palił świeczki, pił tatrę, gasił świeczki, pił tatrę, aż nagle wszedł do domu, przed którym teraz stoję, i zniknął.

Przed Melchizedekiem zniknęła pani Debora, zwana Panią Znad Wąwozu. Pani Znad Wąwozu mieszkała nad wąwozem. Miała długie, białe włosy i biodra jak delta Mississippi. Kołysała się jak statek. Stary, mocny, niezatapialny statek. Bo była silna, najsilniejsza w całej wiosce, i bały się jej dzieci, ale dorośli już nie, bo każdy wiedział, że nie skrzywdziłaby muchy, tylko po prostu biła od niej siła, taka wściekła, uparta siła, która każe człowiekowi żyć, choćby nie wiem co.

Ale nawet siła Pani Znad Wąwozu okazała się niewystarczająca. Pewnej nocy weszła do drewnianego domu, do domu, przed którym teraz stoję ja, i już nie wyszła.

A wcześniej, przed panią Deborą, przed Panią Znad Wąwozu, zniknął Piotrek. Odszedł po cichu, jak dzikie zwierzę. Miał żonę, dziecko, a właściwie ciągle ma, bo obie żyją, i żona, i córka, bo to córka była, to znaczy jest, ale jego już nie ma, bo wszedł do domu i zniknął.

I tak się składa, że Piotrek to mój brat.

Nie zrozumcie mnie źle: to nie jest tak, że ludzie znikają nagle, zupełnie bez uprzedzenia. Że wchodzą do tego domu jak gdyby nigdy nic. Bo zazwyczaj już wcześniej widać, kto odejdzie. Widać po ich twarzach. Widać po ich krokach. Widać po ich zmęczonym wzroku. Po wysiłku, jaki wkładają w każdy kalwaryjski uśmiech.

I, na przykład, pan kościelny Melchizedek już od dawna tak wyglądał. Chodził, mówił, patrzył tak, jak to robią ci, którzy noszą się z zamiarem wejścia do drewnianego domu. I każdy to widział: czy to pani ze sklepu, która sprzedawała mu tatrę na zeszyt (żeby mógł spłacić po następnym ślubie czy pogrzebie), chociaż syn już dwa razy wysyłał go na odwyk, czy to sąsiedzi, którzy mijali go bez słowa i mówili, że ciągnie od niego syberyjskim chłodem. I ksiądz też widział, ale nic nie mówił. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. Nie pomagajcie, a będziecie mieli święty spokój. Nawet ja widziałem, kiedy przyjeżdżałem z miasta na niedzielę, na obiad do Piotrka, że pan Melchizedek nam się kończy, że się kończy na oczach całej wsi, jakby go kto przywiązał do pala na środku placu i kazał cierpieć.

No i w końcu wszedł do tego domu, w którym znikają ludzie, wszedł tam tuż przed świtem, i nikt mu nawet nie pomachał.

A pani Debora, Pani Znad Wąwozu, to chyba od zawsze roztaczała wokół siebie taką aurę. Aurę kogoś, kto nie umrze po bożemu, ale zniknie, połknięty przez drewniany dom. To znaczy nie od zawsze, ale odkąd pamiętam ją ja, bo ponoć wcześniej, o wiele wcześniej, zanim jej mąż wyjechał do Leeds czy innego Bergen, była zupełnie normalna, śmiała się, raz nawet była w ciąży. Ale odkąd ja ją pamiętam, od tych trzydziestu paru lat, to była jedną, wielką, zamkniętą w ludzkiej skórze siłą. Tak jakby pokazywała całemu światu niewidzialny środkowy palec, i utrzymywanie tego prostego gestu było wystarczającym powodem, żeby żyć.

Ale chyba przestało być. Bo weszła do drewnianego domu, nad ranem, kiedy nikt nie widział, i zniknęła.

A Piotrek… Z Piotrkiem to była dziwna sprawa.

Bo to też nie jest tak, że zawsze wiadomo, kto zniknie w drewnianym domu. Że można obstawiać, kto będzie następny. Nie. Bo zawsze jest szansa, że ktoś się odwróci. Że go przewróci na tę drugą, jasną stronę. Albo że go nie przewróci, ale że ten ktoś po prostu wytrwa, przetrzyma, z zębami zaciśniętymi na krzyżu, na kawałku drewna, jak przy amputacji, i wytrzyma do śmierci tak zwanej naturalnej.

Kiedy wyjechałem stąd na studia, nikt za mną nie tęsknił. Ja też nie. Ale to jest dom. Domu nie da się porzucić. Dom to twoja krew, twoje DNA, ciągnie się za tobą jak lina ukręcona z poprzeżuwanych gum turbo. Brak domu też. Jak nie masz domu, to brak domu ciągnie się za tobą jak ruchoma dziura i nawet jak zrobisz sobie własny dom, to brak domu będzie w tobie, taka brzęcząca przy uchu złośliwa wróżka.

A teraz stoję przed drewnianym domem, w którym znikają ludzie. Tu, gdzie Piotrek. Gdzie Melchizedek. Gdzie Pani Znad Wąwozu. Wszyscy ci ludzie, dla których nie przewidziano miejsc.

Bo teraz wiem, że to, co się mówi, co się powtarza w kółko, że każdy ma na tym świecie swoje miejsce, to kłamstwo jest. Bo dla niektórych nie ma miejsc. Dla niektórych po prostu nie ma miejsc. Bo miejsc jest mniej niż ludzi. To widać na ulicy. To widać w każdym parku. To widać na każdej granicy między krajem bogatym i krajem biednym. To widać na twarzy co drugiego z nas. I ci, dla których nie ma miejsc, ci, którzy nie mają się gdzie podziać, wchodzą do drewnianego domu. Tak to widzę.

Ponoć najczęściej wchodzą tam przed świtem. Ponoć nad ranem najwięcej ludzi wchodzi do drewnianego domu.

Teraz jest noc. Moja wieś traktuje noc jak nieskończony tunel wrażeń. Dzieje się wszystko, wszystko naraz, i dzieje się dopiero, kiedy wszyscy śpią, kiedy nikt nic nie obserwuje, bo obserwacja zakłóca obiekt obserwacji, i dopiero niepodsłuchiwane świerszcze mogą zagrać tak, jak naprawdę chcą, i dopiero niezauważone kwiaty mogą rozwinąć się pod księżyc i dopiero ukryte ptaki mogą latać jak gdyby nigdy nic, i kiedy tak stoję przed drewnianym domem, w którym od lat znikają ludzie, ja, czterdziestoletni pacjent nocy, to słyszę wszystko, co dzieje się ze światem pod nieobecność słońca, słyszę rośnięcie bluszczu zaciskającego się na ścianach, słyszę wrastanie resztek płotu w ziemię, słyszę połykanie okien przez cierpliwą, niepodległą zieleń, i żadna z ptasich jeremiad nie jest mi obca, rozumiem każdy krzyk upolowanego życia, każdy schwytany kawałek ciała, każdą kończynę pogryzioną wnykiem czasu, każdego człowieka, który zniknął w domu, na który właśnie patrzę, łącznie z moim bratem, łącznie z moim bratem, i moment, w którym to wszystko wydaje mi się piękne jest momentem, w którym podejmuję decyzję nieodwracalną: wchodzę do środka.

Głaszczę palcem zardzewiałą furtkę. Otwiera się przede mną jak automatycznie rozsuwane drzwi. Jak drzwi windy. Przekraczam granicę. Opuszczam żwir i wchodzę w zieleń. Dzika malina rozstępuje się na obie strony zapomnianej ścieżki, jak zielone morze czerwone, a za mną ląduje czarny ptak − jedyny Mojżesz, na którego zasłużyłem.

Z każdym krokiem wszystko cichnie. Wieś, dla której nie byłem nikim więcej niż dla samego siebie, i wszystko co poza nią, wszyscy szczęśliwi ludzie, którym nigdy nie przejdzie nawet przez myśl, żeby wejść do drewnianego domu, i zawsze będą pytać dlaczego, i mówić słońce mu przygrzało albo w życiu trzeba być silnym, albo trzeba mu było baby, albo trzeba jej było chłopa, albo tak to jest, jak człowiek oddali się od Boga.

Docieram do drzwi i nic już nie słyszę. Jakbym wypchał uszy mchem. Nie słyszę nawet własnej dłoni, kiedy wyciągam ją do przodu i pukam w drewno starsze od tej wsi. Dzień dobry. To znaczy, dobry wieczór. Zastanawiam się, co powiem. Bo przecież zapytają, co tu robię, po co tu przyszedłem, przecież mogę jeszcze wrócić, przemyśleć coś, zacząć coś na nowo.

Już wiem, co powiem: gdzie jest mój brat. Zapytam, gdzie jest mój brat.

Nikt nie odpowiada. Być może odpowiada, ale ja nie słyszę. Pukam ponownie, drzwi się nie ruszają, dotykam lekko klamki i ustępuje do razu, jeszcze szybciej niż furtka, jakby dom zapraszał mnie do środka, powiedz przyjacielu i wejdź, a ze środka nie dobiega absolutnie żaden zapach, żadnej stęchlizny, żadnej pleśni, żadnych rozkładających się ciał, żadnego kurzu nawet, jakby nie było tam zupełnie nic, ale po chwili, po kilku długich sekundach, oczy przyzwyczajają się do mroku i widzę obrus, talerz, krzyż na ścianie, jeden wieszak, jedną szafę, lustro, zaśniedziałe ale nie rozbite, malowaną podłogę, a to wszystko zaledwie korytarz, po którego stronach rozciągają się kuchnia i pokój, i od razu, już po samym korytarzu widać, że wszystko jest większe, dłuższe i przestronniejsze niż zdawałoby się z zewnątrz, tak jakby tutaj świat mierzono inaczej, jakby Euklides poszedł spać, i dlatego mieszczą się tu rzeczy, które nie mieszczą się w głowach ludzi szczęśliwych.

Robię krok do przodu. Nic nie trzeszczy, nie oddycha. Jakbym to nie ja przechodził przez dom, ale to on przesuwał się naokoło mnie. Jest ciemno, z każdym krokiem ciemniej, o wiele ciemniej niż myślałem, choć przecież powinienem był spodziewać się ciemności. Nie przyszedłem tu dla światła. Przyszedłem dla spokoju. I jest spokój. Płynący spokój napisów końcowych.

Idę w stronę kuchni. Jest pusta, szara, jakby zamrożona. Ani drobinki kurzu. Lśniące sztućce. Słoik przypraw. Bolesławiec w szafce. Cerata równo zakrywająca stół. Cztery krzesła. Wszystko niebieskie, wszystko zagaszone.

Chyba powinienem czuć się jak włamywacz. Iść na palcach, zakryć twarz. Nie jestem u siebie.

Wracam na korytarz. Idę w kierunku dużego pokoju. Jeszcze nie wiem, czy jest duży. Ale tak się mówi: duży pokój. Pokój, z którego wylewa się ciemność. Jakby ktoś odwrócił światło na lewą stronę. Nie ma drzwi, tylko biała, wygięta framuga. Podchodzę do niej i zaglądam do środka, a tam tylko czerń. Żadnych cieni, kształtów, konturów. Cicha, nienazwana czerń.

Jak działają takie drzwi? Czy do ciemności trzeba pukać? Czy ma gdzieś klamkę? Przycisk? Fotokomórkę? Czy można jej dotykać?

Nie, po prostu trzeba wejść.

I wchodzę. Czuję, że jestem w dużym pokoju. W największym. Tak dużym, że zmieszczą się tu nieprzebrane tłumy ludzi, choć dalej będzie zwykłym, niskim pokojem w starym, drewnianym domu. Nie oglądam się za siebie, ale wiem, że gdybym to zrobił, nie zobaczyłbym już korytarza. Stoję chwilę w miejscu, ale jakbym się oddalał. Do takiej ciemności nie przywykną żadne z oczu.

Wyciągam rękę po omacku i dotykam ściany. Szorstka tapeta z wypukłym wzorem. Jakaś rama. Jakiś obraz. Skóra moich palców bada nieodkryty ląd. Jest. Naciskam włącznik.

Są tu. Są tu wszyscy. Siedzą wokół stołu. Siedzą na kanapie. Siedzą pod ścianą, na podłodze, i na taboretach, w każdym z rogów. Ktoś stoi za drugim końcem stołu.

Nie znam prawie żadnej z twarzy. Tylko niektóre coś mi przypominają. Blade migawki. Przebłyski ludzi mijanych na ulicy.

Facet z czarnym śladem po linie wokół szyi. W białej koszuli. W czarnym garniturze. Być może kiedyś z nim rozmawiałem.

Kobieta z długimi bliznami na nadgarstkach. Chyba dawno temu pracowała w sklepie.

Daleko, gdzieś po drugiej stronie stołu, dostrzegam twarz Melchizedeka. Ma na sobie tę spraną, zieloną koszulę z krótkim rękawem. Tę samą, którą miał na każdej mszy. W ręku dzierży tatrę. Aluminiowe berło.

Szukam wzrokiem Pani Znad Wąwozu, bo ją też powinienem poznać, ale nigdzie jej nie widzę, choć przecież musi tu gdzieś być, i dopiero wtedy dostrzegam, dopiero wtedy do mnie dociera, ilu tu jest ludzi. Tłum. Prawdziwy tłum. Nie wiem, jak wszyscy zmieścili się w pokoju. Nie wyglądają na stłoczonych. Siedzą nieruchomo. Jest ich mnóstwo, jak kosmiczna kolejka do lekarza, jeden wielki, nieprzebrany rój.

Większość z nich wygląda jak rewia mody retro. Jak zespół pieśni i tańca. Mają na sobie rzeczy, które widuje się raz do roku. Na procesji. Mają twarze bez makijażu. Oczy bez okularów. Niefarbowane włosy. Jak ze starych, ale niepozowanych zdjęć. Jak historyczny obraz z kamer przemysłowych.

Większość ze śladami wokół szyi. Niektórzy z odstrzeloną częścią głowy. Inni z dziurą w sercu. Tacy trochę niekompletni. Ale są tu, tak jak ja, i siedzą przy pustym, dębowym stole, przed obrusem koloru kości, i nie mówią ani słowa.

Nie mam czasu oglądać ich wszystkich po kolei. Nie po to tu przyszedłem. Przyszedłem po spokój. Dlatego mówię:

Gdzie jest mój brat.

Nic się nie dzieje. Nikt się nie rusza. Nikt nie odpowiada. Przyglądam się ich twarzom. Są ciepłe, mają kolor, płynie przez nie krew. Ale nikt nie reaguje.

Gdzie mój brat,

powtarzam.

Tutaj,

mówi Piotrek. I wstaje.

Wygląda tak jak wtedy. Dokładnie tak jak wtedy.

Dostrzegam go dopiero teraz, bo siedział gdzieś pod ścianą, schowany za regałem czy komodą albo inną szafą, wmieszany w tę bandę straceńców jak kurczak w czyśćcu, zasłonięty ich pociętymi przegubami, ich poskręcanymi karkami, ich zagazowanymi płucami, ich manifestacją końca, wielką, białą flagą, którą świat i tak ma gdzieś, zajęty swoim tłumem flag kolorowych, i trochę wzbiera we mnie gniew, a trochę żałość, i bardzo chcę stąd wyjść, jak najdalej od tego drewnianego domu, więc mówię do niego, mówię do mojego brata:

Chodź,

i ruszam w stronę ściany, od której tu przyszedłem, ale nie mogę znaleźć drzwi, nie mogę znaleźć drzwi, nie ma klamki, nie ma zamka, nie ma nawet framugi, jest tylko długa czarna ściana, i wtedy zaczynam rozumieć, a może po prostu przypominam sobie to, co musiałem przecież wiedzieć, przestępując próg domu, w którym znikają ludzie: tu się chodzi tylko w jedną stronę.
A Piotrek, mój jedyny brat, on widzi, że już rozumiem, że przestaję szukać drzwi, i mówi:

Lepiej już chodźmy stąd.

I wtedy wszyscy wstają, jak na rozkaz, jak na mszalne alleluja, i idą na drugi koniec pokoju, koniec, którego w ogóle nie widać, który wydłuża się jak nocny horyzont, niewidoczny, nieskończony, a Piotrek mówi, tym razem tylko do mnie:

Ty też.

I poszliśmy.

Jakub M. Wiśniewski

muzyk, tekściarz, techwriter. Publikował w „Dzienniku Polskim”, Grey Wolfe Publishing, Korporacji Ha!art, „Wizjach”, „Helikopterze”, kwartalniku „KONTENT”, „Interze-„, „Stonerze Polskim” i „Zupełnie Innym Świecie”. Wokalista duetu Kirszenbaum, z którym właśnie nagrał w Polskim Radiu debiutancki album „Stypa komedianta” (Karrot Kommando, 2019).

Ilustracja: Magdalena Rechłowicz