Victor Ficnerski | proza

Detektyw

Od 6 długich miesięcy mieszkałem w hotelu robotniczym na obrzeżach miasta.
Żywiłem się makaronem i ryżem, i ważyłem jakieś 65 kilo. Codziennie, gdzieś między 22 a 3 w nocy stałem pod pobliską Biedronką i sprawdzałem, czy dostawca czegoś nie rozwalił. Pracowałem godzinę dziennie. Potem mój szef postanowił zrobić ze mnie detektywa sklepowego. Detektyw sklepowy to nic innego jak tajemniczy klient, którego zadaniem jest sprawdzenie kompetencji kasjerek, których obowiązkiem jest zajrzenie do każdego przejeżdżającego wózka i do lustra nad kasą.
   Mój otyły, spocony szef wpycha pączka do ust i spłukuje go puszką coli. Tłumaczy mi, że cała ta procedura to konieczność, jako że sieć sklepów z owadem traci spore sumy na rzecz bardzo kreatywnych złodziei. Jak na przykład ten facet, który wyniósł paletę ekskluzywnych kremów do rąk o wartości 2 tysięcy. Inni wynoszą skrzynki luksusowej wódki, jakąkolwiek elektronikę. Dobra metoda to żonglowanie lokacjami. Jeśli chcesz kraść regularnie, musisz dokonywać kradzieży na mniejsze sumy… Mój szef bierze się za kolejnego pączka i wilgotną łapą też wciska mi jednego do rąk. Skutecznym sposobem jest ułożenie warstwy towaru na spodzie i przykrycie jej zgrzewkami wody, których nikt nie będzie kazał ci podnieść. Zawsze można też coś przemycić wraz z towarem, który idzie w kartonach. Cokolwiek uda ci się włożyć do kieszeni, jest twoje. Nikt nie ma prawa cię przeszukać.
   Pierwszy sklep, pod który podjeżdżamy, wciąż znajduje się we Wrocławiu. Jest niemal 40-stopniowy upał i siedzę w białym Cinquecento. Mam mokre plamy na podkoszulku i topniejącego pączka w dłoni. Mój szef wytacza się z auta i idzie uprzedzić ochroniarza o planowanej akcji. Chwilę później wraca i kieruje mnie na kasę nr 2. Wchodzę do środka powoli, nigdzie się nie śpiesząc chwytam za wózek i układam warstwę koziego sera na spodzie. Przykrywam to wszystko 6 zgrzewkami Coca-Coli. Gdy zbliżam się do kasy, kasjerka każe mi je podnieść. Mój szef drapie się po głowie.
   Następna lokacja to małe miasteczko na północy. Tym razem chwytam za zestaw garnków, otwieram karton i wrzucam do środka elektroniczny zegarek. Dla odwrócenia uwagi dorzucam przenośnego grilla, rozpałkę i brykiet. Na dnie wózka pozostawiam dwie butelki wódki. Bardzo chcę, żeby mi się udało. Chcę widzieć twarz kasjerki, gdy poddaję próbie jej sumienność. Gdy szargam jej reputację, gdy jest o krok od utracenia premii. Kasjerka otwiera karton i wykrywa zegarek. Kasuje resztę towaru, ale nie zauważa alkoholu. Potem wyciągam legitymację i spisuję protokół, który potwierdza, że wyniosłem towar na sumę 40zł. Szef wciąż nie jest zadowolony. Bierzemy coś do żarcia na koszt owada i wsiadamy do auta.
   Trzeci sklep to wieś zabita deskami. Jestem zdeterminowany. Przekraczam próg automatycznych drzwi, łaknąc kolejnego zastrzyku dopaminy. Warstwę szynki serrano i węgierskiej salami przykrywam zgrzewkami Cisowianki. Do kartonu z suszarką wciskam 3 filmy DVD. Do kartonu z elektroniczną wagą wkładam damską bieliznę i 3 opakowania norweskiego łososia. Gdy zbliżam się do kasy, cały się trzęsę. Chcę zakończyć tę akcję pełnym sukcesem. Eskalacją histerii i płaczem. Popycham wózek przed siebie. Przede mną siedzi starsza, otyła kobieta. Ma przerzedzone, wilgotne włosy. Gdy się uśmiecha i rzuca obowiązkowe dzień dobry, zachowuję kamienną twarz. Jestem pewny swego. Nie czuję nawet najmniejszej odrobiny współczucia dla tego, co za chwilę nastąpi.
   Kasjerka nie wykrywa niczego. Nie zagląda do wózka. Nie spogląda w lustro. Zamiast pieniędzy, ponownie wyciągam legitymację. Kobieta przede mną robi wielkie oczy i mija kilkanaście długich sekund, zanim w pełni zrozumie sytuację, w której się znalazła. Do oczu napływają jej łzy i kilka kolejnych sekund późnych wybucha nieludzkim, histerycznym płaczem. Z kasy obok podbiega jej koleżanka, rzuca mi pełne nienawiści spojrzenie i razem udają się na zaplecze. Potem pojawia się mój szef i jego dłoń z podniesionym kciukiem. Protokół potwierdza: 168,63 zł straty dla sklepu z owadem. Kasjerkę prawdopodobnie będzie to kosztowało premię. Będzie musiała wziąć pożyczkę lub zastawić coś w lombardzie. Za 1500 zł nie wyżywi córki i 3 wnucząt. Wyraz twarzy szefa mówi dobra robota. Chwyta za paczkę chipsów, gumę do żucia i zabiera mnie na obiad. Mijając automatyczne drzwi, wygłuszam pojawiające się w tyle głowy wątpliwości.

Victor Ficnerski

(ur. 1990 w Berlinie) – matura we Wrocławiu. Dwa podejścia na Wydziale Nauk Społecznych, kierunek filozofia. Praca na przypadkowych stanowiskach. Podróże. Publikacje w „Wyspie”, „Fabulariach”, „EleWatorze”, „Akancie”, „Afroncie”, „Arteriach”, „Cegle”, „Tlenie Literackim”, „Helikopterze”. Obecnie przebywa w Lipsku.

Ilustracja: Magdalena Rechłowicz