Jakub M. Wiśniewski | recenzja
Subiektywny przewodnik po pisarzach martwych: John Gardner i jego Grendel
John Gardner (nie mylić z twórcą Jamesa Bonda – brytyjczykiem Johnem Edmundem Gardnerem) umarł 14 września 1982 roku w wieku 49 lat, z 0,75 promila alkoholu we krwi, wjeżdżając harlejem w barierkę pensylwańskiej drogi cztery dni przed swoim trzecim ślubem. 4 lata przed wypadkiem wydał książkę On Moral Fiction, w której argumentował, że zadaniem literatury jest odróżnianie dobra od zła. 5 lat przed wypadkiem chorował na raka jelita grubego. 10 lat przed wypadkiem wydał The Sunlight Dialogues, powieść o filozoficznym pojedynku policjanta z magikiem. Wreszcie, 11 lat przed wypadkiem wydał powieść pod tytułem Grendel (polski przekład zawdzięczamy Piotrowi Siemionowi), i to dzięki niej możemy mu całkiem sporo wybaczyć – jeżeli nie jazdę pod wpływem, to przynajmniej niechlubny fakt, że przez 23 poprzedzające wypadek lata nauczał tzw. creative writing (trudno, z czegoś trzeba żyć).
Kim jest Grendel? Być może pamiętacie kogoś takiego jak Beowulf (a właściwie Bēowulf), czyli tytułowego bohatera anonimowego poematu epickiego z VIII wieku, najpierw przekazywanego ustnie, a w XI stuleciu spisanego w języku dziś nazywanym staroangielskim. Beouwulf to legendarny skandynawski bohater (gocka wersja Heraklesa), pomagający duńskiemu królowi Hrodgarowi w walce z potworami, z którymi, jak to bohater, wygrywa. Potwory te, w kolejności zgonu, to: Grendel, matka Grendela i smok, a nas (i Johna Gardnera) najbardziej interesuje ten pierwszy.
Co zatem robi Gardner w swojej książce? Bierze jedną z najstarszych historii tworzących podwaliny kultury anglosaskiej i dosłownie wywraca ją na lewą stronę. To tak, jakby ktoś sięgnął po Kronikę Galla Anonima, wybrał historię o Piaście Kołodzieju i napisał ją na nowo z perspektywy Popiela, albo nawet z perspektywy prześladujących go myszy. Dzisiaj tego typu zabieg nikogo już nie dziwi, a być może dorobił się nawet jakiegoś literaturoznawczego terminu, bo podobnych przykładów w kulturze nie brakuje (dość wspomnieć o Ostatnim władcy Pierścienia, w którym Kiriłł Jeśkow oddaje głos żołnierzom Saurona, czy też o Jokerze).
Z pewnością jednak postać Grendela wydaje się być idealnym materiałem do takiej właśnie przeróbki z antagonisty na protagonistę. Bowiem niezależnie od tego, czy czytamy Beowulfa w oryginale (szacun!), czy w wersji przełożonej na współczesny angielski (np. przez Tolkiena), czy też po polsku (np. w wersji Roberta Stillera z 2010 roku, w której autor przekładu obraża ponoć wszystkich poprzednich tłumaczy poematu – poproszę popcorn!), czytamy go dzisiaj. A odbiorca współczesny – syty, czysty, względnie zdrowy i pełen empatii przynajmniej do tego stopnia, żeby nie marzyć już o podrzynaniu gardeł swoim sąsiadom – nie może oprzeć się wrażeniu, że Grendel został potraktowany przez autorów oryginalnego poematu cokolwiek niesprawiedliwie. I nie chodzi wcale o to, że jest w literackim pierwowzorze obleśnym potworem, któremu na każdym kroku i w każdym wersie towarzyszą epitety zły, straszliwy, przewrotny czy okrutny, ani o to, że bohaterski Beowulf odrywa mu ramię (tak, całe ramię – współczesne umiłowanie kina gore czy gier hack’n’slash nie jest niczym nowym). Chodzi o to, że Grendel nie jest antagonistą z wyboru, lecz z przymusu. Owszem, w oryginalnym poemacie zabija (i zjada) co najmniej 30 ludzi króla Hrodgara, ale dlaczego rozpoczyna serię morderstw? Ponieważ z ponurych ciemności, w których przyszło mu mieszkać, słyszy odgłosy przyjemnej wrzawy przy pańskim ognisku, kiedy to królewski bard wyśpiewuje pieśń o pochodzeniu wszystkich potworów świata: okazuje się, że Grendel jest potomkiem biblijnego Kaina – mało tego, jest potworem, bo odbywa za swego przodka niezasłużoną karę. Dlatego agresję Grendela można interpretować jako bunt wobec niesprawiedliwego losu. Nic dziwnego – antagonista oryginalnego poematu nie jest bowiem niczym więcej niż pretekstem do bohaterstwa Beowulfa, kozłem ofiarnym na ołtarzu jego męstwa i usprawiedliwieniem jego brutalności (na takiej samej zasadzie koncept diabła służy oczyszczeniu z wszelkich zarzutów Boga, jak to niegdyś celnie wypunktował Freud). Grendel z oryginalnego poematu jest zatem krewnym Kalibana z szekspirowskiej Burzy – też będącego ofiarą sił, na które nie ma wpływu.
I tu wkracza nasz martwy pisarz. Kim jest Grendel u Gardnera? Jednostką wyrzuconą poza nawias społeczeństwa. Jest pariasem, Sméagolem, Efialtesem z Trachis, malowanym ptakiem Kosińskiego, Judaszem Iskariotą, potworem doktora Frankensteina i, zaiste, Kainem. Jest uosobieniem odrzucenia i wynikającego z niego gniewu. Jest wcieleniem samotności, ofiarą własnej pychy i ofiarą samego siebie, uwięzioną pomiędzy losem, na który nie zasłużył, ale zmienić go nie może, a własnymi, gwałtowymi czynami, które zmienić może, ale nie chce, albo po prostu brakuje mu do tego sił. Jego wykluczenie i związaną z nim udrękę obrazuje choćby kwestia komunikacji: Grendel jest w stanie zrozumieć ludzki język, podczas gdy ludzie nie potrafią zrozumieć słów wypowiadanych przez niego (potwór nie jest również w stanie porozumieć się z własną matką – ciekawy, obfitujący z interpretacje zabieg).
Jako narrator całej historii, Grendel jest również uważnym poetą, obdarzonym przez Gardnera spójnym i pełnym wrażliwości głosem wewnętrznym, tak jak w poniższym fragmencie powieści, ilustrującym jeden z ważniejszych momentów oryginalnego poematu – kiedy to uszu naszego potwora dobiegają odgłosy radosnej uczty na dworze Hrodgara:
At the top of the cliff I turned and looked down, and I saw all the lights of Hrothgar’s realm and the realms beyond that, that would soon be his, and to clear my mind, I sucked in wind and screamed. The sound went out, violent, to the rims of the world, and after a moment it bounced back up at me – harsh and ungodly against the sigh of the remembered harp – like a thousand tortured rat-squeals crying: ‚Lost!’
Lecz Grendel Gardnera jest przede wszystkim filozofem. Słychać w nim Nietzschego, słychać Baudrillarda, a nade wszystko słychać Sartre’a. Sam autor nie krył swojej fascynacji tym ostatnim, a według jednego z biografów miał nawet stwierdzić, że fragmenty powieści są niemal wprost zapożyczone z Bytu i nicości. Jako że mamy do czynienia z powieścią postmodernistyczną, niektórzy przypisują również poszczególnym postaciom konkretne postawy filozoficzne. Tego rodzaju interpretacje zawsze traktowałem jedynie jako zabawę w wybrakowane puzzle na literaturoznawczej piaskownicy, ale przy odrobinie dobrej woli rzeczywiście w królu Hrodgarze można dojrzeć utylitarystę, w Beowulfie empirystę, w smoku nihilistę (to akurat jest jaskrawie widoczne), a w samym Grendelu egzystencjalistę lub, jak twierdzą niektórzy, solipsystę:
I understood that the world was nothing: a mechanical chaos of casual, brute enmity on which we stupidly impose our hopes and fears. I understood that, finally and absolutely, I alone exist. All the rest, I saw, is merely what pushes me, or what I push against, blindly – as blindly as all that is not myself pushes back. I create the whole universe, blink by blink.
Centralne miejsce zajmuje jednak zachodząca w naszym potworze przemiana. Grendel nie atakuje nas wyświechtanymi, ukradzionymi Nietzschemu formułkami, lecz walczy – nie tylko z ludźmi, co przede wszystkim z samym sobą, z własną, nieumiejącą wyrzec pojedynczego słowa matką, wreszcie ze smokiem, który u Gardnera pełni funkcję groteskowego Rafikiego w negatywie (wybaczcie skojarzenie z Królem Lwem) i naczelnego nihilisty całej historii. To smok obsiewa umęczone serce Grendela płodnymi i przynoszącymi swego rodzaju ulgę ideami o bezwartościowości życia, nieistotności śmierci czy potępieniu egzystencji jako takiej (swoją drogą: w pierwszej scenie książki Grendel bezcelowo walczy z dzikim baranem, pytając nieba, dlaczego zwierzętom brakuje sensu i godności, i nie uzyskując odpowiedzi – czyż nie współgra to ze sceną zabicia muchy w Mdłościach Sartre’a?).
Tam, gdzie pierwsze skrzypce grają rozważania na temat nonsensu życia, prędzej czy później należy spodziewać się rozważań na temat sensu sztuki. To w niej upatrujemy jakiegokolwiek antidotum – jeśli nie wybawienia to przynajmniej ulgi, jeśli nie remedium na przyczynę to przynajmniej leku przeciwobjawowego na skutki, jeśli nie lekarstwa to chociaż homeopatii. Dlatego, obok wspomnianego nietzscheańskiego smoka, kolejną centralną postać powieści stanowi niewidomy poeta śpiewający na dworze króla Hrodgara. Bard, określany wymownym mianem the Shaper, stanowi pretekst do rozważań Grendela na temat sztuki i jej miejsca w społeczeństwie:
‚He [the Shaper] takes what he finds,’ I said stubbornly, trying again. ‚And by changing men’s minds he makes the best of it. Why not?’
But it sounded petulant; and it wasn’t true, I knew. He sang for pay, for the praise of women – one in particular – and for the honor of a famous king’s hand on his arm. If the ideas of art were beautiful, that was art’s fault, not the Shaper’s. A blind selector, almost mindless: a bird.
Wątpię, czy autor zgodziłby się z moją interpretacją, ale mam to gdzieś: powyższy fragment to dla mnie najzręczniejsza krytyka popkultury, z jaką zetknąłem się w prozie (choć w tej konkurencji w szranki z Gardnerem z pewnością mógłby stanąć David Foster Wallace, Thomas Pynchon i kilku innych). Złożona na zgrabny, prozatorsko-poetycki sposób, formą przypomina niemal aforystykę Ciorana. Artysta jako hochsztapler, pijany domokrążca, wydmuszka, przez którą wieje wiatr sztuki. Weźmy pod uwagę czas wydania książki: rok 1971. Dwa lata po festiwalu w Woodstock, rok po uduszeniu się Hendrixa własnymi wymiocinami, rok przed powstaniem (o zgrozo) zespołu ABBA. Jak w Nie-Boskiej komedii Krasińskiego: Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością. Biada ci – biada!
O ile skojarzenie z popkulturą może być moim prywatnym skrzywieniem, to jedną rzecz można powiedzieć z całkowitą już pewnością: stosunek Grendela do sztuki jest ambiwalentny – z jednej strony, to ona nadaje życiu jakikolwiek sens, a z drugiej, również i ten sens jest jedynie iluzją i marnym surogatem.
Pisząc o Grendelu, nie mogę również oprzeć się skojarzeniu z powieścią, która wstrząsnęła mną mocniej niż lektura 120 dni Sodomy, a mianowicie Child of God Cormaca McCarthy’ego (Dziecię boże w przekładzie Anny Kołyszko). Książka o zupełnie odmiennej estetyce – mroczna, oszczędna, zimna, wciągająca i, jak to u Cormaca, przerażająco piękna – ale również traktująca o wyklętym przez ludzkość potworze, któremu towarzyszymy nie tyle w udręce, co w poszukiwaniu nieistniejących przecież granic świata pozbawionego naturalnego światła, granic ziemi oświetlonej jedynie sztucznymi neonami sztuki, religii, technologii czy miłości, granic pustego po camusowsku nieba, pod którym każde morderstwo cormacowskiego Ballarda jest równie nieistotne co każdy zjedzony przez Grendela człowiek.
Jeżeli szukacie filozoficznych olśnień, intelektualnych objawień, duchowych rewelacji – jeżeli, mówiąc wprost, szukacie odpowiedzi – nie sięgajcie po Grendela, bo książka ta wybrzmiewa ideami, o których słyszeliście już setki razy. Ale jeżeli szukacie filozoficznych olśnień, intelektualnych objawień i duchowych rewelacji – to w ogóle nie sięgajcie po sztukę. Idźcie do na wykład. Poczytajcie Hegla. Nie wiem, pograjcie w Ja jestem. Sztuka nie ma tworzyć idei, ma je wyrażać. Nie ma otwierać nowych drzwi, a jedynie wynajdywać nowe sposoby na wyważanie drzwi dawno już otwartych. A Grendel wyważa pewne drzwi w bardzo spójny, oryginalny i, przede wszystkim, piękny sposób.
Jakub M. Wiśniewski
Muzyk, tekściarz, techwriter. Publikował w „Dzienniku Polskim”, Grey Wolfe Publishing, Korporacji Ha!art, „Wizjach”, „Helikopterze”, kwartalniku „KONTENT”, „Interze-”, „Stonerze Polskim”, „Obszarach Przepisanych” i „Zupełnie Innym Świecie”. Wokalista duetu Kirszenbaum, z którym nagrał w Polskim Radiu debiutancki album „Stypa komedianta” (Karrot Kommando, 2019).