Karina Stempel | recenzja

Lek na śmierć

„Piołun”, Agata Cichy, IM Mikołów 2019​

Piołun to roślina gorzka, baza absyntu, dodawana do miodów, lecznicza i trująca, wywołująca halucynacje, doprowadzająca do psychozy, ale w niewielkiej dawce stymulująca działanie mózgu. Te właściwości oddają charakter nowego tomu Agaty Cichy, złożonego z psychodelicznych, niepokojących wierszy, dotykających najbardziej bolesnych warstw psychiki i cielesności, poddanych bezlitosnej, jątrzącej i gorzkiej wiwisekcji.
Zbiór Agaty Cichy jest wielopłaszczyznowy: można go czytać według szeroko rozumianego tropu postkolonialnego (przy czym przemoc symboliczna zilustrowana jest na wielu poziomach: płci, statusu itd.). Ale jednym z kluczy do analizy „Piołunu” może stać się także technika medytacyjnych egzorcyzmów. Czytelnik jest w pewnym momencie lektury zachęcany do jej wykorzystania ‒ musi wysłuchać wierszy, zobaczyć je, poczuć, a potem przerazić się tym, co słyszy, widzi i czuje. Prawda, że to kusząca ścieżka interpretacji?
Oto podmiot (liryczny?) na „czas siekier, mieczy i toporów” ma zostać uwolniony przez niebiańskiego patrona medytacji i wojen „od hordy dusz”. A hordę, jak wiadomo, zdecydowanie zbyt wiele różni od trzódki. Już od początku wiemy więc, że nie będzie słodko i miło. W tym przypadku – nie jeden demon, ale cała zgraja – zwykły anioł stróż nie wystarczy i (co wiadomo skądinąd) najlepiej poszukać wsparcia kogoś, kto naprawdę wie, czym jest zło ‒ a więc na przykład jakiegoś wyjątkowo dobrze obeznanego w temacie archanioła.
Główny bohater tej walki, nazywany „podmiotem”, nie dość że opętany, jest jeszcze dodatkowo „niedoleczony”. Nie tylko zmaga się z naporem zewnętrznych sił, ale też okazuje się wewnętrznie, niemal rdzennie ułomny (wiersz „medytacja”). Autorka w sytuacji tak krańcowej bezsilności proponuje więc (całkiem logicznie) połączenie egzorcyzmów z terapią.
Zdziwi się jednak ten, kto skupiając się na aspekcie terapeutycznym, czeka na kojące słowa i lecznicze okłady. W kolejnych poetyckich odsłonach nie brakuje recept na ból, ale nie są one spisem łagodnych dla ciała leków. Podczas terapii behawioralnej serwowanej przez Agatę Cichy należy na przykład „zdjąć głowę” (wiersz „biała bila”), a od nieustannych ciosów (zwłaszcza ciosów siekierą!) przed oczami czytelnika nieustannie pojawiają się krwawe mroczki.
Główna bohaterka wierszy zachowuje się jak iluzjonistka: swoją głową żongluje podobnie jak pozostałymi częściami ciała. Niektóre z nich (np. prawa ręka, wydawałoby się, niezbędna) bywają bezwładne, inne są po prostu nieobecne ‒ nie ma wątpliwości, że pojawiające się manekiny, które – jak czytamy w „Piołunie” – należy kupować hurtem, aby złożyć z nich jakąś całość (choćby z niepasujących do siebie części!) to odbicie braku jej własnej integralności, refleks totalnej dezintegracji. Zresztą – cóż nim nie jest w tej książce?
Przywołana już wcześniej „horda dusz” wydaje się jednym z kluczowych motywów – problemem, z którym należy uporać się za wszelką cenę, stosując całą dostępną gamę rekwizytów. Wizja, jaką rysuje w swoich wierszach Agata Cichy, grając z językiem w intertekstualne karty, przypomina sytuację, w której gabinet psychiatryczny odwiedza szatan o imieniu Legion.
Horda dusz zamienia się w paradę demonów, a każdy z nich ma przerażająco znajomą twarz. Na scenę wkracza matka-piołun, potem ojciec, któremu można być wdzięcznym właściwie tylko za jedno ‒ że umarł, wreszcie rodzeństwo, które dzieli traumę bohaterki tych wierszy, choć w nieco innym, krwawo-przemocowym wymiarze. Wymiar jest jednak nieistotny, skoro i tak nie sposób wydostać się poza jego klatkę: „gdy wyskoczysz, nie zdołasz uciec” (wiersz „kamikadze”).
Czytelnik zostaje przez poetkę zaproszony do teatru, w którym nieustannie zmienia się scenografia i bohaterowie, a jedynym, co pozostaje niewzruszone, jest duszna atmosfera ciemnej, spływającej krwią piwnicy – podświadomości (?), która w tych wierszach dochodzi do głosu, choć może należałoby powiedzieć: do krzyku, wrzasku, spazmu. Widowisko to przypomina spektakle awangardowe ‒ z dominującym poczuciem opresyjności, niemożności wykonania gestu czy ruchu poza granice wyznaczone przez reżysera, ze spętaniem i ciemnością. W mroku, do którego jesteśmy zapraszani, nie ma światła i nie widać końca koszmaru, bo im bliżej finału, tym gorzej: „teraz wszystko będzie bolało”, pisze Agata Cichy w wierszu „korpuskuły”.
I rzeczywiście, boli. Być może wyrazem bólu jest również zabieg językowy – rozpad słów służących do opisu świata (w wierszach „ni/o/c”, „iluzjonista”). Zabieg ten jest jak operacja na żywym organizmie; można się jednak zastanawiać, czy dla odbioru całości „Piołunu” nie okazuje się zbędny ‒ czy nadmiar sztuczek nie zaburza czytelnikowi (widzowi!) recepcji przedstawienia, jakie rozgrywa się na jego oczach.
Jak więc odczytać ów szalony spektakl-egzorcyzm, który nie daje żadnej nadziei na dobre zakończenie? „Piołun” Agaty Cichy mógłby nosić podtytuł „Traktat o śmierci”, ponieważ dotyczy niezgody na nią, lęku przed nią, a przede wszystkim szukania na nią sposobu. Poetka zdradza ten zamysł pośrednio w wielu utworach pomieszczonych w tomie, a wprost w jednym z ostatnich wierszy: „jeśli będę robiła coś, czego nie robiłam za życia, zbliżę się / do nieśmiertelności. złamię tabu otaczające śmierć” (wiersz „szkic z body worlds”). Autorka „Piołunu” zdaje się mówić: jesteśmy w stanie, dzięki umiejętności myślenia i mocy imaginacji, przeżyć życie w formie zmultiplikowanej, wielokrotnej, być sobą i jednocześnie kimś innym, „wymienić głowę” i zrozumieć rzeczy, których nie przeżyliśmy. W ten sposób być może żyjemy „bardziej”, a może patrzymy również na siebie samych jak na postaci teatralne ‒ i dzięki temu jesteśmy w stanie zrozumieć nasze lęki i ból, doświadczyć katharsis, wyleczyć podobne podobnym.
Agata Cichy mówi: żaden inny smak niż piołun się nie sprawdza, tu potrzeba radykalnych metod ‒ „pokaleczę, ale rozbiję układ scalony” (wiersz „scrabble, ewentualnie chińczyk”). Z czymś tak okrutnym jak śmierć nie można rozprawić się, działając w białych rękawiczkach, bo to nie komedia obyczajowa; siekiera jest do tego celu lepsza niż sztućce z domku z ogródkiem (wiersz „kamikadze”).
Recepty, które dostajemy w ramach egzorcyzmów, wyglądają więc tak: zamiast miodu trzeba pić piołun i rtęć („medytacja”), a żeby pokonać śmierć, należy przyjąć ją na własnych warunkach. W wierszach Agaty Cichy śmierć jest drganiem wywołującym kolory. Autorce udało się wyposażyć wiersze w teatralny, pełen życia rozmach – aż chciałoby się uwierzyć jej w to, iż taki gorzki lek wszystkich nas jest w stanie ocalić.

Karina Stempel

Autorka książek poetyckich Rok Drewnianego Konia (Wrocław 2015), Noc w Nome (Warszawa 2016) oraz Wnioski z badań terenowych (w druku, Mikołów 2019); językoznawczyni, redaktorka, tłumaczka. Pisuje recenzje i eseje. Publikowała w czasopismach papierowych i wirtualnych (m.in. w „Helikopterze”, „FA-arcie”, „Afroncie”, „Frazie”, „sZAFie”, Miesięczniku Społeczno-Kulturalnym „Kraków”, „Czasie Literatury”, „Bucovina Literară” i innych). Zawodowo zajmuje się książkami i Rumunią.

 

Ilustracja: Magdalena Rechłowicz