MARIUSZ SAMBOR

Z cyklu: Nieoczekiwane przestoje w chmurach
(cz. I)

Bardzo dziwny obiekt
zepchnął mnie z kursu
 

Zbyt szybko się do mnie przybliżał,
a potem miał nieoczekiwane przestoje
w chmurach.
Teraz wisi już nad innymi.
Czegoś podobnego nigdy wcześniej
nie zarejestrowałem…
Co to było?
Nic specjalnego.
Włoskie szpilki,
średnia krajowa.

Grzegorz Wróblewski – Tora, Tora, Tora

Pani Kołodziej

– Zachód słońca – mówi wieczorem pan Ryba do pani Kołodziej, kiedy zachodzi słońce.
Z dnia na dzień coraz wcześniej. Ty wiesz, kiedy, kiedy zachodzi słońce. Ja wiem. Już przed ósmą, u nas. A kiedy rano pani Kołodziej wchodzi do mojej kuchni, pierwsze kroki kieruje do lodówki.
 – Co oni tutaj robią o tej porze?
 – Czekają na odpowiedni moment – wyjaśniam z delikatnym uśmiechem, takim raczej bardziej uprzejmym, niż kpiącym.
 – Nie powinien ich pan tu tylu sprowadzać. To może być niebezpieczne dla całej naszej społeczności. Oni po prostu są nam obcy!
 – Nie wszystkim, najwyraźniej nie wszystkim – odpowiadam pani Kołodziej, kiedy zniesmaczona wyciąga jednego z nich z obrzydzeniem z lodówki i bierze do ręki.
 – To moi przyjaciele – muszę stanąć w ich obronie.
 – Przyjaciele? Pan chyba nie wie, o czym mówi. To zielona zaraza, jeszcze gorsza niż tęczowa, a do tego naprawdę trzeba trzymać ich w zimnie? Będzie pan gorzko żałował.
Zabieram go z jej ręki i przytulam do policzka. Na szczęście nie zdążył się ogrzać i jest jeszcze całkiem zimny.
 – Nic się nie martw, mały przyjacielu, ta temperatura uratuje nam obu życie – mówię, chowając go do lodówki. A kiedy już ją zamknąłem, zwracam się do rozeźlonej pani Kołodziej:
 – Pani Kołodziej, nie mogę się z panią zgodzić. Ten mały, mądry zielononosy gość naprawdę mnie lubi!
 – Jest pan pewny? Niech pan popatrzy na tego!
Pani Kołodziej nadal nie jest przekonana, wskazując na odmieńca, stojącego na podłodze zupełnie z boku, którego otwarty otwór gębowy sugeruje niezadowolonego osobnika.
 – Racja, ten teraz jest na mnie trochę zły i, no wie pani, jest pusty i może być po prostu pozbawiony poczucia humoru. Muszę porozmawiać z jego małymi braćmi – odpowiadam, zasłaniając własnym ciałem drzwi do lodówki. A kiedy zmuszona odsuwa się z tym samym zdegustowanym wyrazem twarzy, jak na początku swojej wizyty, odwracam się i uchylam lekko drzwiczki chłodziarki i chcę zapytać ekipę. Wtedy wykorzystuje moje osłabienie uwagi i rusza gwałtownie. Jednym ruchem silnej kobiecej ręki raptownie odsuwa mnie, otwiera szeroko drzwi, wskazując na rozparcelowane po półkach osobniki w aluminiowych kombinezonach, tkwiące wraz z resztą rodziny siedzącą jeszcze w foliowych śpiworach ośmiopaków, po ośmiu przybyszy w każdym.
 – Pani Kołodziej, chyba zasłużyłem na odrobinę prawdy i wyjaśnienia – usiłuję postawić na swoim. – Co pani chce zrobić?
Jestem już poważnie zaniepokojony.
 – Spójrz pan, tylko popatrz na nich! Wyglądają jak małe mądre zielone Hatifnaty! Ale tylko jeden jest zadowolony – wskazuje na tego, którego dekielkowata twarz wygląda z góry, jakby radośnie się uśmiechał.
 – Musi ich pan puścić wolno, a oni muszą się natychmiast wynieść!
Jej głos brzmi kategorycznie, jakby nie miała już nic do stracenia.
Staram się być opanowany.
 – Muszę zapytać moich małych przyjaciół, co o tym sądzą, proszę pani – odpowiadam, usiłując być nadal uprzejmy. Przysuwam się do lodówki tak blisko, że musi w końcu zrobić krok w tył. Uchylam drzwi lodówki.
 – Cześć bracia, co się dzieje? Dlaczego się wściekacie?
Już nie jestem taki pewny swego. Może i ma rację? Większość z nich, z wyjątkiem tego jednego, uśmiechniętego, patrzy na mnie z nieskrywaną nienawiścią swoich zamkniętych otworów gębowych, jakby wprost pytała:
 – Więc dla jasności, koleś. Wczoraj były urodziny Joego Strummera. Wiesz, że przyszłość jest niepisana? Przysyła nas sam Carlsberg! To, kogo wybierasz? Mamy zabić ciebie czy panią Kołodziej?

ewolucja

Kiedy wieżowce stoją niezbyt gęsto, ale tak, jak pionki na planie szachownicy, każdy dźwięk, zwłaszcza w nocy i nad ranem odbija się od ich gładkich ścian. Pewnie dlatego, że te akurat nie mają balkonów.
 – Te, profesur, skądżeś taki mondry?
O trzeciej nad ranem bełkotał na ławce pod moim, ostatnim z brzegu, blokiem, gdy tamten drugi usiłował coś wytłumaczyć, ale wdał się w raczej niepotrzebną dyskusję.
Nie dało się nie słyszeć, nie dało się spać.
Słyszeć?
Tak, podobno człowiek ciągle się uczy.

Biolog ewolucyjny Kory Evans z Uniwersytetu Rice’a w Teksasie odkrył pasożyta wewnątrz pyska ryby wargaczowatej Labridae w trakcie skanowania jej czaszki.
 – Jak to możliwe? – zdziwił się badacz.
A jednak, Cymothoa exigua to pasożyt atakujący język, wysysa krew, a kiedy rośnie,
coraz mniej krwi trafia do języka, aż ten ostatecznie zanika. Podczas życia ryby odkryty twór zjadał stopniowo jej język, aż w końcu skutecznie go zastąpił.
Tak, ten Cymothoa exigua sprytnie zastępuje język ryby, łącząc swoje ciało z mięśniami końca jej języka. Odtąd ryba używa pasożyta, pewnie nawet o tym nie wiedząc.

Bo to wszystko jest na „Pe”.
Politykom i Populistom też zwykle wydaje się, że używają własnego.
Ale może i ja czasem Po Prostu mówię i Piszę do ciebie głupoty z zupełnie nieznanego mi Powodu?

wiadomo

Jednak zapętla się. Kręci się, wiruje. Najpierw jeden – powiedzmy jedno. Przecież wszystko teraz jaśniejsze. Kurtuazja. Perkusja i saksofon.
Wyrafinowanie.
– Wyrafinowanie? A cóż ty za słowa używasz?
– Mówiłem – jedno!
Tak, wszystko się zapętla i skończy, wiadomo jak. Nie, nie tak, jak byś chciał, i nie tak, jakby chciała. Wiadomo
– Mówiłeś – po jednym! Teraz mówi się: Wiadomka!
– Wiadomix!
– Też można, ale buźki nie domalujesz…
– Jednak butelkowy smaczniejszy! Ja nie domaluję?
A kiedy otworzył kremowe drzwi starej lodówki, zobaczył, że nie tylko wszystkie puszki
w zielono-srebrzystej tonacji kolorów i z podkreśloną sentencją „Prawdopodobnie najlepsze na świecie” ozdobione są namalowanymi czarnym, niezmywalnym pisakiem, oczami
i ustami – uśmiechniętymi lub smutnymi.
– Tylko jeden był uśmiechnięty!
– Jedno. Mówi się jedno.
– Wiadomix. Trzeba było jej wcześniej powiedzieć, że ją kochasz.

deklinacja

Gopala Govinda Rama.
Gdyby tak każdy dzień się zaczynał!
Jest jeszcze ładna pogoda, więc kiedy wstaję, to jeszcze jakby Hari Kryszna.
A może Wisznu? Hmm.
Kiedy pod oknem przetacza swoje długie stalowe cielsko gąsienica najdłuższego
w moim mieście tramwaju, moje Hari odnosi się do Pana Wisznu i do Pana Kryszny, ponieważ Pan Kryszna jest wcieleniem Pana Wisznu.
A kiedy po chwili przejeżdża kolejny, równie długi z cichym szumem w rytmie Gopala Govinda Rama Madana Mohana, bo torowisko jest już od roku wyremontowane, to wiem, że moje późniejsze Hare jest formą wołacza Hari, i odnosi się i do Pana Kryszny, jak i do Pana Ramy. Tak, do tego błękitnego ze strzałą i łukiem.
A gdy po torach gna z głośnym ostrzeżeniem karetka, słyszalnym, nawet, kiedy kolejny tramwaj się przetacza ze swoim metalicznym odgłosem, choć karetka pognała już kilkaset metrów dalej,
a może i więcej,
na pewno,
to wiem, że moje Hara odnosi się do Shivy, bo Hara to również żeński aspekt Iśwara, znany jako Śakti. Ale i jako Radharani lub Radha, żeńska energia Pana Kryszny.
Jestem już pewien.
Z kolejnym szumem tramwaju za oknem już wiem, że buddyjski tekst Dasaratha-Jataka oznajmia, że i Budda w swoim wcześniejszym odrodzeniu był Ramą.
A ja?
Kim jestem dziś rano, kiedy pozornie dobry humor mąci się, wkręcając myśli o tobie i twojej żeńskiej energii, jak modulowany obrotami silnik motocykla, przelatującego z głośnym hukiem przez okoliczne ulice wraz z kolejnym pojazdem uprzywilejowanym?
Może jestem Ramsa. Lud Boro z Asamu podobno sam siebie nazywa Ramsa.
Czy oznacza to Dzieci Pana Ramy? A ja?
A Indianie Bora, ludzie koki, ampiri i tytoniu?
Dziś jest jeszcze ciepły dzień, a ja jestem ciągle głodny i wolałbym być gdzieś indziej.
Zjem żółte jabłko i jasną bułkę. Zupełnie sam.
Ale kiedy słońce zachodzi, robi się już chłodniej.

czas

Nawet, kiedy to poczułem, nie wiedziałem, skąd się wzięło. Świeciło słońce. Temperatura była jak to w lecie, ponad dwadzieścia stopni, bo mimo września, lato przecież jeszcze trwało.
 Wiał lekki wiatr.
 A gdy nadpłynęły cirrusy, nic jeszcze nie wskazywało gwałtownej zmiany.
 Nie, dzień zdecydowanie był z tych lepszych, takich z dobrym nastrojem.
 Zakłócenia na łączach?
 Być może w grę wchodziło promieniowanie kosmiczne.
 Dlaczego zamiast po płatki śniadaniowe, sięgnąłem po najtańszą, do tego ciepłą whiskey?
Nie pamiętam, ale kiedy odezwałaś się znowu po dwóch tygodniach, powiedziałaś, że podobno wyczułaś coś w moim głosie.

kolęda

Masz świadomość?
Należy żałować, bo kto żałuje, nie stracił jeszcze.
 – Żałuję. Jedna poszła od razu. Wziąłem dwie, a mogłem wziąć trzy.
Gdzie jest prawda? Tyle tego dobrego mamy.
A kiedy z oddali zadzwonił dzwonek, przeżegnał się i na wszelki wypadek przyklęknął. Chwilę później otworzyły się drzwi, mechanicznie. Zdążył jeszcze otrzepać kolana z kurzu
i pyłu.
 – Z prochu powstałeś i nosisz w sobie proch – wymamrotał i wsiadł. Tramwaj odjechał na Grochów. I taka była cała prawda.
 Ciebie przy tym nie było, ale podobno wiedziałaś, że tak właśnie będzie. Dlatego zabieram się za trzecią. A wszystko to ty?
 Dzień się już zmienił. Pokonać myśli.

Mariusz Sambor

(ur. 1965) autor opowiadań, wierszy oraz prozy poetyckiej.
Publikował w „n.p.m.”, „Kontencie”, „Stonerze Polskim”, „Tlenie Literackim”, „Rzyradorze”, „Drobiazgach”, „8 Arkuszu Odry”, „Stronie Czynnej” i w antologiach: Strefa Wolna – Antologia wierszy przeciwko homofobii i nienawiści oraz Wiersze
i Opowiadania Doraźne 2020 (Biuro Literackie). Kręci się i wiruje wokół grupy KSP (Krakowska Szkoła Poezji). Mieszka tam, gdzie kręci i wiruje.

Ilustracja: Magdalena Rechłowicz