Rafał Gawin | wiersze

HEJNAŁ, HEY NOW, BITCH. BICZ

W tym samym momencie czujność zamienia się miejscami
z akcją: czułość wkracza w pełny akt, takt wybija z głowy
rytm, a my niby szukamy pomocy. Tekst zredaguje się sam,
jeśli jego ojciec wstał z kolan i przestał przed słownikiem
udawać parytet. Możesz wyrosnąć ponad gruszki na swetrze,
możesz się zrywać do lotu w czarnym proteście, czary wy-
mawiać niczym upadła gwiazda, i tak ciągnie się za tobą
ogon, rzep na lans, krew z Transylwanii w ubogich meta-
morfozach. Duch i nas dwoje: jeśli się skleimy, ten model
nie odleci. To jakby finisz, bez wybuchu, od którego mogło
nas coś zacząć. W tym samym momencie mgnienie oka
otwiera się w pryzmat i mgła wlepia nam mandat: gdyby
z taką łatwością przechodzić od szczegółu do ogółu, po-
rządek byłby sprawą boską niczym twoje rosnące w oczach
poczucie wstydu. Niczym ten obraz, sama rama i pedały,
których nie odkryjesz w sobie, dopóki jedziesz do wody,
gdy na jej istnienie nie pozwalasz wąskiej strużce wyob-
raźni, która po tobie spływa i spływa, i spływa, i dalej
jesteś nieczysta we władzy rozumu. I dalej z tłumu wy-
wdzięczasz się sama – kamera: karna, krucha, złamana.

ZAOPIEKUJ SIĘ MNĄ, CZYLI ARCHETYP MATKI DZIEŃ PO

          Monogamia to zboczenie.
          Tatra Wege, filozofka smaku zła


Rozmawiamy obrazami. Przemawiają do nas filmy,
kręcone naprędce, z udziałem intymnych szczegółów.
Gdy jednak na horyzoncie pojawia się bliskość
nie do wytrzymania, bo przecież realna, ska-
czemy sobie do gardeł. I uszu. Jeśli ból ma się
ustateczniać i prowokować nowe inspiracje, kary
niech rozdaje Sędzina Dred. Żeby zostać członkiem
stada, trzeba szczekać. Żeby zostać członkiem,
wystarczy kręcić jak z nut. Serializm sezonowy
w piekle? W mieście bram alkohol paruje w coraz
to nowych konfiguracjach. A ty gryziesz, gryziesz
trawę, by martwa natura nie przestawała żywić
uraz, martwić przeskokami w ciemność. Ile jeszcze
razy – i zawsze, na pewnym etapie gry o sumie
zerowej, pada to pytanie – wyprowadzisz mnie
z równowagi na spacer, bym zgubił twoją smycz?
Ile obrazów musi się zapętlić, by terapia zebrała
do kupy te wszystkie szoki, by się dokonał cud
przekazu – partycypacja w kosztach orgazmu,
spełnionej ofiary losów, wyciąganych z prze-
pastnych kieszeni i kapturów na zbyt plażowy
wierzch. Gorąc dzielenia się zimnym błyskiem
w oczach. Egzamin z niedojrzałości: zasługujesz
na piątkę, może nawet szóstkę, ale przecież
to nie jest nawet szkółka leśna, obleśna w gąszczach
do wspólnego sikania, a system typów spod
ciemnej gwiazdy. Żeńskich końcówek nie do
zaspokojenia. Dlatego nie daj się nie wariować,
tylko waruj, przytrzymuj, przeciągaj struny i trwaj
jak chwila zamknięta w pojebanej piosence
na cztery ręce. Jak nieważny, ale długo świ-
rujący – w tym samym uchu – głos.

POLIFONIA. DAR I TAJEMNICA

          Pełną skalę chromatyczną uzyskuje się,
          naciskając odpowiednie wentyle.
          Z pamiętnika młodej zielarki

Powinnaś pytać: w tubę chcesz? Choć przecież nie grasz,
gdy mój niewyparzony język drze się na akord, wiosenną
deprechę wyzywając na solo do parku ze stawem, w pogo-
dzie ducha pod psem, w chorobie lokomocyjnej leczonej
dorywczo piwem spod pazuchy, kiedy wolisz inną czystość.
Łoimy. Ło, i teraz my. Jakieś my nas zbliża, kołacze do drzwi, ale
to ty – sama! sama! – siedzisz na oparciu, mając za plecami pustkę
miasta, kiedy ja odjaniepawlam stendap w deszczu i pod rynną.

          Osobne przyjemności? Gryź, mała, gryź trawę za cudzy
          spokój i popękane nerwy. Tnij się, tnij, by zrozumieć rozkosz
          dreszczu, wentyl niebezpieczeństwa, orgazm na własną
          wyłączność, autonomię łez w uziemieniu, gdy pod prąd
          możesz co najniżej się podłączyć, gdy w odpowiedzialności
          tkwi jedyna odpowiedź: szczekanie psów to ostatni
          ludzki odruch i świadectwo z czerwonym. Cięcie.

Cztery struny świata, światła i cienia sznurków utrzymujących
cię w pionie, jakbyś wisiała, ale nie mogła odbić się od ziemi,
jakby w ciężkich glanach przemycających brudny róż. I ja,
co się powtarza w imię lepszej sprawy, bo przecież czytasz
tylko z ruchu niewidzialnych warg: zabij się, zabij, gdy nic,
naprawdę nic nie pomoże, gdy kicz i zaorane pole po przegranej
walce braku klas, perspektyw na seks i wspólną noc, gdy gender
fluid pozwala naturze spocząć w kojącym epicentrum bólu. W przyrodzie,

w której wszystko ginie. Usiądź mi na kolanach
i zaśpiewaj jeszcze raz, trafiając tylko w czułe punkty,
te dwa dźwięki, jakie znam, by cię w nich zamknąć i
wybrzmiewać w wiecznie żywym echu, basie wszech-
świata, który kurczy nam się wzajemnie do środka.

A GDY NAS TO ZABIJE, BĘDZIEMY ŻYWI

          Tobie, gdy nikt więcej nie zasługuje
          na tak ciemne położenie sprawy.

Widzę cię. Chciałbym, żeby samo
się odwidziało. Wyprowadziło razem
z psami, z siebie, i zamieszkało między,
w przestrzeni wolnej od napięć:
rodzinne paty i mity,
szkoła braku uczuć,

deszcz.

Kogo naśladuję, gdy odchodzę
od zmysłów? Czyj to kraj kraje
zniewolone od wyborów umysły,
w razem przemieniając niepewny
dotyk, tyk, tyk, jak zegarek przy
twoim uchu, który wybucha

tak często,

że czas może nam odskoczyć,
a my i tak znajdziemy lukę
w ostatnim sprawiedliwym
systemie parków i ławek,
choćby nawet krzaki i niespodziewana
fontanna, choćby cała dłoń,

kurcząca się

w piąstkę, jedno ściśnięte zdanie
na wypadek klęski urodzaju. Wystarczy.
Wy starczy? Pierwsza osoba wydaje się
zbyt ważna, by w niej zamykać taki po-
ciąg rzeczy. By w niej otwierać złamania
przestrzeni w miejscach ostrych przed-

miotów,

hodowli roślin najbliżej ziemi i pozycji
horyzontalnych: żółte może i czerwone
niemożliwe. Widzę każdy twój ślad,
jak nabrzmiewa, gdy oddalasz się
w mrok ekranu głuchego na głosy,
w piasek w oczach, w złą karmę,

którą łapczywie

wyjadam ci z ręki. Nasza przyszłość
jest krótka i pozbawiona sensu,
niewyspana, przeciąga się niczym
śluz między palcami i przez palce
dochodzi do opłakanych
skutków, dlatego krzyczę,

ile sił:

trzy razy tak! – na każde twoje nie,
gdy nasza mowa ciała jest prosta,
napięcie zamienia się w drżenie
i nie chowamy się po kątach, otwarci
na pełnie świateł i wilgotne wnętrza
szaf. Pełne strumienie świadomości:

wilgotne kolory,

od których nie chcemy się odkleić.

Rafał Gawin

Ur. 1984. Poeta, konferansjer, korektor, recenzent i reanimator kultury. Opublikował 4,5 książki z wierszami, w tym poemat Jem mięso (2019). Tłumaczony na języki, ostatnio włoski i chyba kurdyjski. Prowadzi „Wiersz wolny” w „Liberte!”, lata redagował „Arterie”. Pracuje w Domu Literatury w Łodzi, gdzie odpowiada za wydawanie książek i konkursy literackie.

advaitagrafia: Tee Kho ! ( r-r. ) musztatow