Jakub Kurzyński | proza
Bal snobów
Sala bankietowa zatrzęsła się od śmiechu dziesiątek przepitych, arystokratycznych gardeł. Burżuazja stolicy zebrała się w pałacu senatora Wodzirskiego, aby obchodzić jego sześćdziesiąte urodziny i z tej okazji zaproszono znanego w całym kraju komika, który potrafił rozbawić nawet najpoważniejszego jegomościa. W tym momencie ubrany w fioletową marynarkę komik prezentował swój popisowy numer – parodiował wszystkich znanych celebrytów. To wykrzywiał twarz, to mrużył oczy, to wytrzeszczał je, sprawnie posługiwał się mimiką i wyłuszczał wszelkie, najbardziej oczywiste maniery, które cechowały daną osobę.
Publiczność bawiła się znakomicie. Kelnerzy chodzili pomiędzy gośćmi z tacami pełnymi kieliszków z szampanem, winem oraz wódką, po które ludzie łapczywie sięgali. Piękne damy, ubrane w drogie suknie, obwieszone perłami chichotały, a dżentelmeni w wykwintnych garniturach, łykający co chwilę po kolejce czystego trunku wybuchali głośnym śmiechem, rechotali i ryczeli, niczym dzikie zwierzęta, które dopiero uciekły z puszczy. Byli tam wszyscy obrzydliwie bogaci i wpływowi mieszkańcy stolicy, biznesmani i politycy, prawnicy i lekarze, artyści i kolekcjonerzy, wszyscy zebrali się w ten wieczór, aby celebrować swoje obrzydliwie szczęśliwe życie. Tylko senator Wodzirski spał smacznie opierając ciężar ciała o swoją pulchniutką żonę. Ta starała się ukryć zakłopotanie pod sztucznym uśmiechem, klaskała w dłonie i wysyłała całusy w kierunku występującego komika.
Gruby świniak o czerwonym ryju, stojący w tłumie, wychylił kieliszek, oblizał wąsy ze smakiem, po czym ryknął w kierunku komika.
– Dawaj Jaszczurkowskiego! – ryczał na cały głos. – Jaszczurkowski!
Komik usłuchał świniaka i zaczął udawać proszoną postać – zgarbił się i zerkał chytrze z ukosa na wszystkich. Przypominał sępa, który spokojnie obserwuje zdychające zwierzę, wiedząc że niedługo będzie mógł rozpocząć ucztę.
– Tak! Jaszczurkowski! – świniak odwrócił swoją purpurową twarz w kierunku prawdziwego Jaszczurkowskiego, który lekko uśmiechał się pod nosem i z ukrytą urazą patrzył na komika. – Jaszczurkowski! Draniu! Poznajesz się? Ha! Cały ty!
Jaszczurkowski zignorował uwagi świniaka i wykrzywił twarz w grymasie, który miał przypominać uśmiech. Snobistyczna publiczność śmiała się do rozpuku. Po chwili jedna z dam, chuda i wysoka jak szkapa, łyknęła wina i zadzwoniła swoimi długimi, sztucznymi szponami o kieliszek.
– Kazimerski, drogi panie! Niech pan odegra Kazimierskiego! – zawołała dostojnym sopranem, bardziej dostojnym niż sama Królowa Zjednoczonego Królestwa.
Tym razem komik uśmiechnął się głupkowato, spojrzał anielsko w niebo i zamrugał oczami.
– Wybornie! – krzyknęła zadowolona klacz. – Jasiu! To ty!
– Gdzież tam! – burknął Kazimierski, ale po chwili dołączył się do rechoczącego tłumu.
Komik nienawidził występów przed tą pseudo-arystokracją, brzydził się tą pijaną szlachtą, szastającą gównianą forsą na lewo i prawo. Wykonywał swoją pracę jak należy, ale wodził oczami po tej beztroskiej dżungli, po tej sodomie, sztuczności, plastikowych obłokach w kształcie ludzi, którzy na czołach mieli wypisany wyciąg z konta bankowego.
Kreatury! – krzyknął w myślach i zmęczony nudnymi propozycjami przystanął, odsapnął i podszedł do mikrofonu. Burżuje zastygli w niemym śmiechu. Twarze wciąż mieli powykrzywiane, jakby gotowe do kolejnej salwy. Komik wziął mikrofon do ręki.
– Drodzy państwo! –zaczął bardzo oficjalnie, wręcz nienaturalnie, lecz w tym sztucznym środowisku nie było miejsca na naturalność. – Dziś zebraliśmy się tutaj z powodu specjalnej okazji! Urodzin naszego senatora, którego tak poniosły emocje, że postanowił sobie uciąć wieczorną drzemkę!
Wybuchnęła salwa śmiechu. Żona Wodzirskiego szturchnęła go w bok. Ten zbudziwszy się zaczął automatycznie klaskać i wodzić pijanym wzrokiem po sali.
– Ta kanalia nawet nie ma pojęcia, co się dookoła niego dzieje! – krzyknął komik, a ludzie zawtórowali mu rechotem. Nawet sam Wodzirski zaczął się śmiać. – Ale popatrzcie na niego! Teraz śmieje się, żeby wyjść z twarzą. Panie Wodzirski, jedyne miejsce z którego pan może wyjść, to ta sala! Zrobi nam pan wielką przyjemność!
Wodzirski zaśmiewał się do łez, tak jak reszta sali.
– A wy?! Spójrzcie na siebie! – kontynuował komik. – Nosicie skórę zgarbowaną z biednych! Plujecie tłuszczem, zarastacie, otaczacie się błyskotkami. Sracie pod siebie, żeby mieć jak najwięcej! Gdyby zabójstwa były legalne, zaczęlibyście się wzajemnie zabijać tymi malutkimi, srebrnymi łyżeczkami do herbaty i widelczykami do ciasta! Szczególnie pan, panie Jaszczurkowski! Kanalie!
Szlachta niemal leżała. Komik wyniszczał ich, mordował prawdą. Byli zbyt zapatrzeni w siebie, żeby dostrzec w tym powagę, zbyt zakompleksieni i pełni obaw o swoje majątki. Dziś założyli wesołe maski. Innej postawy nie przyjmowali. A komik kontynuował. Był bezlitosny.
– Kurwy na górze z pieniędzy! Wszyscy was nienawidzą! I sami nienawidzicie każdego! Dalibyście dupy menelowi, gdyby tylko mógł oddać wam ostatnie oszczędności. Ograbilibyście nas z duszy, gdyby tylko dało się ją sprzedać! – przerwał na chwilę. Był roztrzęsiony nerwami, lecz po chwili uspokoił się. – Drodzy państwo… Przed wami mój najnowszy numer. Z dedykacją dla pana, panie Wodzirski.
Komik poszedł za scenę i wyciągnął z niej kanister z benzyną. Wyszedł na podest i zaczął lać po pierwszym rzędzie, lał wszędzie, po wszystkich najbliższych gościach, aż w końcu wylał resztę na siebie. Ludzie oniemieli. Nie wiedzieli jak zareagować. Wodzirski podniósł się z krzesła. Zaczął wąchać swój nasiąknięty benzyną garnitur.
– Drogie kurwiszony! – zaryczał komik, a lud znów wybuchł śmiechem. – Dziś spłoniemy ze wstydu!
Wyciągnął zapałki, odpalił i rzucił w radosny tłum, który zaczął płonąć. Płonąć i śmiać się. Wszystko zanosiło się ogniem. Stoły, firanki, parkiet, ludzie. Płonęli i rechotali, myśląc, że to część przedstawienia. Ci, co stali dalej i których ogień nie dosięgnął zaczęli uciekać z sali. Komik spojrzał na Wodzirskiego, który w swej abstrakcyjnej pozie nie zwracał kompletnej uwagi na palące go płomienie. Znudzony tą „tanią” sztuczką zasnął. Reszta tłuszczy zaczęła tarzać się po parkiecie i tańczyć z płomieniami. Komik upadł na deski sceny.
Po chwili śmiech, zamienił się w krzyk, przeraźliwy wrzask. Cierpieli wszyscy i jakby wszyscy w jednej chwili zrozumieli, że żarty się skończyły. Złoto zlane z czerwienią płomieni parzyło i paliło. Panowie czołgali się po podłodze, a obok kobiety kuliły się w konwulsjach. Jednakże trwało to krótką chwilę, wrzaski ustąpiły martwej ciszy. W płonącej sali słychać było już tylko trzask płonącego drewna. Płomienie i iskry radośnie tańczyły po zwęglonych, śmierdzących ciałach, po drogich zastawach, modnych ubraniach, wypchanych popiołem portfelach.
Po chwili komik otrząsnął się z zadumy. W jego oczach wciąż buchały płomienie, które zaraz przygasły. Stał przed tłumem gotowym na kolejny żart. Chrapanie Wodzirskiego rozchodziło się po sali.
– Drodzy Państwo… – zaczął, lecz nie potrafił zebrać myśli. – Drodzy państwo…
– To Kowalik! – ktoś krzyknął na całe gardło. – Udaje Kowalika!
Kolejna salwa śmiechu rozniosła się po pomieszczeniu. Komik spojrzał na tłum obrzydliwie radosnych jaszczurek. Odłożył mikrofon, zszedł ze sceny i wyszedł z sali. Ludzie zaczęli klaskać w dłonie.
– Brawo! Brawo! – krzyczała dama przypominająca szkapę.
Senatorowa szturchnęła męża, ten obudził się i w amoku sennym dołączył do owacji.
– Panie Senatorze! Przemowa! – krzyczał gruby świniak.
Wodzirski wytarł spoconą twarz, wstał, ukłonił się wszystkim i wyszedł na scenę.
– Drogie świnie. – zaczął mowić, a ludzie ryknęli śmiechem. – Uwielbiam tego pana… pana… Jak ten pan się nazywał?
Wszyscy zamilkli. Każdy spojrzał po sobie, lecz nikt nie znał odpowiedzi na zadane pytanie.
– Zresztą… Nie ważne! Brawa dla tego pana! – senator machnął ręką i zszedł ze sceny.
Nagle senator stracił oddech, zatoczył się i złapał za serce, po czym upadł, lądując twarzą we wprowadzanym na salę torcie. Wszyscy zamilkli. Po chwili jednak zaczęli śmiać się do rozpuku. Rozległy się owacje. Drinki zostały rozlane. Senatorowa zerwała się do leżącego w torcie Wodzirskiego i zaczęła go cucić. Bezskutecznie. Podbiegł do nich lekarz Zdrójkiewicz i sprawdził puls senatora.
– Nie żyje – stwierdził ponuro.
Arystokracja zamilkła. Po chwili senatorowa wybuchnęła śmiechem. Cała sala poszła w jej ślady. Wszyscy śmiali się do rozpuku. Do bólu. Do śmierci.
Jakub Kurzyński
(ur. 16.02.1991) – reżyser, prozaik, poeta, scenarzysta. Zdobył wyróżnienie za krótki spot reklamowy „Papier” w Konkursie Legalnej Kultury na 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Studiował na WST w Zabrzu na kierunku reżyseria filmowa, które porzucił i wyjechał do Londynu. Jego wiersze i opowiadania zostały opublikowane w „Helikopterze”, „Kulturze Liberalnej” oraz tygodniku „Tydzień Polski”. Regularnie publikuje na swojej literackiej stronie. Mieszka w Londynie.